Popieram Sao w kwestii interpretacji poezji na egzaminie maturalnym. Zdający powinien potrafić wykorzystać swoją wiedzę - zarówno tą historyczną, umiejscawiając autora w epoce i w środowisku w jakim tworzył, jak i tą z zakresu stylistyki języka polskiego. Nie chodzi oczywiście o to, by napisać, że Słowacki był wielkim poetą, ale żeby egzamin zawierający interpretację poezji miał w ogóle sens, musi bronić się przed lenistwem intelektualnym. Kuriozalna byłaby sytuacja, w której uczeń wpatruje się jak baran pięć minut w przedstawiony tekst, pisze, że po przeczytaniu działa noblistki na myśl przychodzi mu kupa i dostaję ocenę bdb, gdyż zgodnie z prawdą opisał swoje odczucia na temat wiersza.
Własna, odbiegająca od wykładanego na zajęciach standardu jest, jak pisał ARek, możliwa. W tym jednak wypadku piszący powinien jednak zastanowić się, na jakiej podstawie twierdzi, iż pokolenia literaturoznawców się mylą, a on jedyny, na podstawie wiedzy zdobytej na szkolnych zajęciach, poznał prawdę na temat intencji autora. Oczywiście można, i jest to wskazane, by podjąć z oficjalną interpretacją dyskusję. Dziwi mnie jednak próba dyskredytacji osiągnięć ludzi, którzy poświęcili całe życie na zrozumienie epoki, charakteru i twórczości danego autora.
Zdaje się, że w większości przypadków nie ma jedynej słusznej interpretacji danego wiersza. By podjąć próbę jego zinterpretowania należy jednak posłużyć się środkami, o których pisała Sao, zanim stwierdzi się, iż są to jakieś spisane na haju majaki.
Z drugiej strony popieram jakże powszechne tezy o zgubnym wpływie na nasze wykształcenie 'klucza' do matury pisemnej z polskiego. Nie wspominając rzecz jasna o tym, że stosowany jest nie tylko w przypadku interpretacji danego utworu, ale także w esejach o temacie na tyle szerokim, iż nie da się go w pełni opisać nie tylko w przeciągu kilku godzin trwania matury, ale także w pokaźnym książkowym wydaniu (metaforyczne znaczenie drogi...). Bez wiedzy, dodajmy, że o bardzo kwestionowalnej wartości, na temat metodyki 'trafiania w klucz' nie da się poprawnie napisać takiego wypracowania. Obawiam się, że ani z moim obecnym poziomem wiedzy, ani z tym, który reprezentowałem po zakończeniu liceum, nie byłbym w stanie zdać pisemnej matury z języka polskiego, w jej obecnym kształcie...
Matura
Moderator: Crow
Re: Matura
Ja powiem tak, jestem Bogu wdzięczny, że moi rodzice postanowili mieć namiętną noc w styczniu '85ego, a nie pół roku później... Fakt, że załapałem się na stary system edukacji, z pominięciem gimnazjum, traktuję jako życiowe błogosławieństwo.
Od razu przepraszam tych, których niechcący obrażę, a którzy urodzili się po '85tym. W swoim poście będę maksymalnie generalizował, co nie sprawia, że myślę tak o każdej osobie, która przemiwinęła się przez gimnazjum.
Zacznijmy od kwestii towarzyskich, nie edukacyjnych. Najmniej akurat w sumie ważna, ale dozujmy napięcie.
Gdy ja zaczynałem edukację, składała się ona z 8śmiu lat podstawówki i 4ch liceum. Pierwsze prawdziwe znajomości zaczęły się tak naprawdę wytwarzać w okolicach klasy 4tej, 5 piątej (wcześniej dziecku nie robi aż tak bardzo za kim gania po podwórku, oczywiście uproszczenie mające podkreślić, że relacje między wczesnymi dziećmi po prostu nie są głebokie), które do klasy 8mej miały okazję się ugruntować (Windu, Macz, Mat, you guys are the best!)
Liceum. Fajnie, pierwszy rok by się poznać, drugi by stworzyć zwarte "szeregi" i "swoje" grupki, cały następny rok imprezowania na 18tkach i ogólnemu korzystaniu z młodości w kręgu osób, które naprawdę już się lubi/ufa/przyjaźni. No i klasa maturalna, gdzie trochę priorytety się zmieniły, trzeba się było skupić na dobrym starcie w nowe, dorosłe życie.
Co mamy teraz? Ludzie zanim zdążą się poznać, już ich drogi się rozchodzą. Ok, koniec szkoły to nie koniec znajomości, ale nie oszukujmy się, spotkania są rzadkie i każdy ma swoje życie, które potrafi wejść w paradę.
Mamy praktycznie 2 licea, z podobnym schematem ; rok na poznanie, rok ugruntowania znajomości i przygotowania do ważnego examinu, ważny examin. Sux.
Widzę jeszcze kolejną wadę. System 8+4 stawiał wyraźną granicę. 8śmioklasista - dziecko z podstawówki, gówniarz, mający znać swoje miejsce w szeregu. Norma. Licealista - młody człowiek, nieraz zbuntowany nastolatek, który przynajmniej w swoim mniemaniu staje się kimś ważniejszym i pewniejszym siebie. Wiekowo trochę za szybko, ale mimo wszystko coś tam w głowie już w miarę poukładane jest. Przejście z podstawówki do liceum stanowiło taką symboliczną granicę między byciem nikim, a byciem kimś.
Teraz przy 6 + 3 + 3 granica ta spadła o 2 lata. Dzieciaki idące do gimnazjum nabywają pewności siebie godnej dawnego nowopowstałego licealisty. Owoc? W klasie maturalnej zahacza mnie przykurcz, który mi za przeproszeniem ledwo do jajek dosięga i nonszalanckim tonem rzecze: "Ej ty, masz fajki?". Miałem ochotę sprać gościa, ot tylko dlatego by nadrobił to, co nowy system mu zabrał.
Dawniej "najtrudniejsza" młodzież (w sensie wieku) była raz mieszana z najmłodszymi, co wymuszało choćby minimalne pohamowanie własnej "trudności", raz ze starszymi, którzy umieli przytępić niepokorne dusze. Teraz to całe "szambo" kisi się 3 lata w gimnazjum w sosie własnym i ciężko się dziwić, że nauczyciele boją się uczyć w gimnazjach.
(Wiem, przesadzam, niemniej pokazuje dobrze, co mam na myśli)
No i sedno; edukacja. Nie wiem, czego teraz się uczy, jak, przy pomocy jakich metod, ale wiem jakie są skutki.
Rozszerzę tutaj o drobinę temat i wejdę ogólnie na sposób nauczania Polski i zachodni. Mnie uczono w stresie. Można powiedzieć to wprost. Materiał, który przekraczał zwyczajne poziomy "chęci do nauki", nakładające się projekty, sprawdziany, poprawki, zwał przedmiotów, które człowiek czasem kochał, czasem nienawidził. Nie było silnych, by sprostać, trzeba było kombinować. Myśleć. Poświęcać się. Rywalizować, współpracować w zależności od potrzeby. I jeszcze raz: kombinować. Być otwartym na nietypowe rozwiązania, omijać przepisy by tylko podołać wymaganiom, szukać schematów które przyśpieszą rozwiązanie.
I uczeni tego od młodego Polacy okazują się pracownikami znacznie lepszymi od swoich zachodnich sąsiadów. Krajem, który sobie nawet nieźle radzi w czasach kryzysu, osobami potrafiącymi pracować ponad miarę. Podczas gdy na zachód od Odry mamy lekko rozpieszczone pierdoły, którym bogactwo troszkę uderzyło do głowy.
Aleee nieeeeeeee. Po co trzymać system edukacji, który produkuje sprytne społeczeństwo? Wzorujmy się na zachodzie, na minimalizacji wiedzy do minimum, bezstresowym wychowaniu (hello, jak się za młodu nie przyzwyczaję do stresu, to jak do cholery mam sobie poradzić w dorosłym, nadstresowanym życiu?), testach pisanych przez "ekspertów", gdzie zabija się kreatywność na rzecz podążania za kluczem...
Powiem tak. Moją maturę uważam za żart. Na Polskim trafiły się prostackie tematy, z ustnego zwolniony. Znałem zadania z matmy ustnej (dzięki Bogu, połowy bym nie ruszył...), a angol był rzetelny, ale mój poziom wykraczał daleko poza liceum. Ale to właśnie to liceum (i wcześniej podstawówka)sprawiło, że teraz dzięki samym tylko stypednium związanymi z uczelnią wyrabiam mniej więcej średnią krajową na miesiąc, wyłącznie robiąc to co do mnie należy (jeszcze przez miesiąc :/) - studiując
Od razu przepraszam tych, których niechcący obrażę, a którzy urodzili się po '85tym. W swoim poście będę maksymalnie generalizował, co nie sprawia, że myślę tak o każdej osobie, która przemiwinęła się przez gimnazjum.
Zacznijmy od kwestii towarzyskich, nie edukacyjnych. Najmniej akurat w sumie ważna, ale dozujmy napięcie.
Gdy ja zaczynałem edukację, składała się ona z 8śmiu lat podstawówki i 4ch liceum. Pierwsze prawdziwe znajomości zaczęły się tak naprawdę wytwarzać w okolicach klasy 4tej, 5 piątej (wcześniej dziecku nie robi aż tak bardzo za kim gania po podwórku, oczywiście uproszczenie mające podkreślić, że relacje między wczesnymi dziećmi po prostu nie są głebokie), które do klasy 8mej miały okazję się ugruntować (Windu, Macz, Mat, you guys are the best!)
Liceum. Fajnie, pierwszy rok by się poznać, drugi by stworzyć zwarte "szeregi" i "swoje" grupki, cały następny rok imprezowania na 18tkach i ogólnemu korzystaniu z młodości w kręgu osób, które naprawdę już się lubi/ufa/przyjaźni. No i klasa maturalna, gdzie trochę priorytety się zmieniły, trzeba się było skupić na dobrym starcie w nowe, dorosłe życie.
Co mamy teraz? Ludzie zanim zdążą się poznać, już ich drogi się rozchodzą. Ok, koniec szkoły to nie koniec znajomości, ale nie oszukujmy się, spotkania są rzadkie i każdy ma swoje życie, które potrafi wejść w paradę.
Mamy praktycznie 2 licea, z podobnym schematem ; rok na poznanie, rok ugruntowania znajomości i przygotowania do ważnego examinu, ważny examin. Sux.
Widzę jeszcze kolejną wadę. System 8+4 stawiał wyraźną granicę. 8śmioklasista - dziecko z podstawówki, gówniarz, mający znać swoje miejsce w szeregu. Norma. Licealista - młody człowiek, nieraz zbuntowany nastolatek, który przynajmniej w swoim mniemaniu staje się kimś ważniejszym i pewniejszym siebie. Wiekowo trochę za szybko, ale mimo wszystko coś tam w głowie już w miarę poukładane jest. Przejście z podstawówki do liceum stanowiło taką symboliczną granicę między byciem nikim, a byciem kimś.
Teraz przy 6 + 3 + 3 granica ta spadła o 2 lata. Dzieciaki idące do gimnazjum nabywają pewności siebie godnej dawnego nowopowstałego licealisty. Owoc? W klasie maturalnej zahacza mnie przykurcz, który mi za przeproszeniem ledwo do jajek dosięga i nonszalanckim tonem rzecze: "Ej ty, masz fajki?". Miałem ochotę sprać gościa, ot tylko dlatego by nadrobił to, co nowy system mu zabrał.
Dawniej "najtrudniejsza" młodzież (w sensie wieku) była raz mieszana z najmłodszymi, co wymuszało choćby minimalne pohamowanie własnej "trudności", raz ze starszymi, którzy umieli przytępić niepokorne dusze. Teraz to całe "szambo" kisi się 3 lata w gimnazjum w sosie własnym i ciężko się dziwić, że nauczyciele boją się uczyć w gimnazjach.
(Wiem, przesadzam, niemniej pokazuje dobrze, co mam na myśli)
No i sedno; edukacja. Nie wiem, czego teraz się uczy, jak, przy pomocy jakich metod, ale wiem jakie są skutki.
Rozszerzę tutaj o drobinę temat i wejdę ogólnie na sposób nauczania Polski i zachodni. Mnie uczono w stresie. Można powiedzieć to wprost. Materiał, który przekraczał zwyczajne poziomy "chęci do nauki", nakładające się projekty, sprawdziany, poprawki, zwał przedmiotów, które człowiek czasem kochał, czasem nienawidził. Nie było silnych, by sprostać, trzeba było kombinować. Myśleć. Poświęcać się. Rywalizować, współpracować w zależności od potrzeby. I jeszcze raz: kombinować. Być otwartym na nietypowe rozwiązania, omijać przepisy by tylko podołać wymaganiom, szukać schematów które przyśpieszą rozwiązanie.
I uczeni tego od młodego Polacy okazują się pracownikami znacznie lepszymi od swoich zachodnich sąsiadów. Krajem, który sobie nawet nieźle radzi w czasach kryzysu, osobami potrafiącymi pracować ponad miarę. Podczas gdy na zachód od Odry mamy lekko rozpieszczone pierdoły, którym bogactwo troszkę uderzyło do głowy.
Aleee nieeeeeeee. Po co trzymać system edukacji, który produkuje sprytne społeczeństwo? Wzorujmy się na zachodzie, na minimalizacji wiedzy do minimum, bezstresowym wychowaniu (hello, jak się za młodu nie przyzwyczaję do stresu, to jak do cholery mam sobie poradzić w dorosłym, nadstresowanym życiu?), testach pisanych przez "ekspertów", gdzie zabija się kreatywność na rzecz podążania za kluczem...
Powiem tak. Moją maturę uważam za żart. Na Polskim trafiły się prostackie tematy, z ustnego zwolniony. Znałem zadania z matmy ustnej (dzięki Bogu, połowy bym nie ruszył...), a angol był rzetelny, ale mój poziom wykraczał daleko poza liceum. Ale to właśnie to liceum (i wcześniej podstawówka)sprawiło, że teraz dzięki samym tylko stypednium związanymi z uczelnią wyrabiam mniej więcej średnią krajową na miesiąc, wyłącznie robiąc to co do mnie należy (jeszcze przez miesiąc :/) - studiując
Re: Matura
Co się dzieje za mną? Zacznę od stwierdzenia: Ludzie to istoty (w ogromnej większości naturalnie) leniwe i konformistyczne. By robić coś więcej niż połowa swoich możliwości potrzebują dobrej motywacji, czy to ma być awans, czy też nie oblanie następnej klasy. Tak samo się ma rzecz z wyznaczaniem sobie wyzwań. O ile te nie przynoszą więcej korzyści niż strat, człowiek się w nie nie pcha. I dlatego też tak mało ludzi zdaje przedmioty ścisłe i idzie na uczelnie techniczne, które dają znacznie lepsze perspektywy na pracę. Współczesna młodzież boi się matmy, fizy prawie alergicznie.
(ok, to już się zaczęło długo przed reformą, teraz się pogłębiło)
Mogę mówić tylko o tym, co sam widzę i słyszę. A słyszę o przeładowanych "ślepych" kierunkach jak marketing, psychologia, politologia, kulturoznastwo i o kierunkach technicznych Akademii Morskiej i Politechniki Gdańskiej, gdzie jest tyle wolnych miejsc, że decyduje wyłącznie kolejność zgłoszeń...
...Nie mówię już nic o jakości "kotów" wg opinii naszych wykładowców.
Matura z matmy stanie się wkrótce jednak obowiązkowa... Światełko w tunelu?
Nic, miejmy nadzieję, że opisane przeze mnie dobre cechy Polaków to cechy w naszej krwi, a nie z naszej edukacji.
Fin
(ok, to już się zaczęło długo przed reformą, teraz się pogłębiło)
Mogę mówić tylko o tym, co sam widzę i słyszę. A słyszę o przeładowanych "ślepych" kierunkach jak marketing, psychologia, politologia, kulturoznastwo i o kierunkach technicznych Akademii Morskiej i Politechniki Gdańskiej, gdzie jest tyle wolnych miejsc, że decyduje wyłącznie kolejność zgłoszeń...
...Nie mówię już nic o jakości "kotów" wg opinii naszych wykładowców.
Matura z matmy stanie się wkrótce jednak obowiązkowa... Światełko w tunelu?
Nic, miejmy nadzieję, że opisane przeze mnie dobre cechy Polaków to cechy w naszej krwi, a nie z naszej edukacji.
Fin
Re: Matura
Jestem z systemu gimnazjalnego i powiem szczerze, trudno mi oceniać różnicę. Gimnazjum to faktycznie dziwaczny, specyficzny i często paskudny twór; Debart ma rację mówiąc, że środowisko to ma tendencję do bycia lekko "nadgniłą". W klasach gimnazjalnych dochodzi do specyficznego grupowania: klasy "lepsze", z profilami np. dodatkowym językiem francuskim to zbiorowisko ludzi intelektualnie ciutkę lepiej rozwiniętych. Nawet durnie w takich klasach z czasem poprawiają swoje zachowanie i inteligencję, taka jest siła rzeczy. Dalej jednak jest coraz niżej... klasy sportowe zbyt często gromadzą zbiorowiska ziomali spod znaku szalika i kibolstwa. W takich środowiskach najwięcej rozwija się wielu młodocianych kiboli, napędzających się nawzajem do tego typu zaczepek.
No i wreszcie, klasy z profilem ogólnym. Kretyni, ćwoki i kanalie. Wybaczcie ostre słowa, ale mówię to po obserwacji wielu gimnazjów toruńskich. Generalizuję, jednak co mnie osobiście drażni: niewiele.
Pozytywną stroną gimnazjów jest jednak przemieszanie, któremu później ulega się w liceum. Zwyczajnie poznaje się więcej ludzi, w tym z tych na całe życie. Nie jestem fanem systemu gimnazjalnego, ale prędzej bym sobie nogę oderżnął niż zrezygnował z tych trzech lat jakie przeżyłem. Za dużo pięknych chwil związanych z tmy, kogo mi się tam udało poznać.
Edukacja gimnazjalna... cóż, to jednak zależy od nauczycieli. Większość moich gimnazjalnych wspominam ze zdecydowanie wiekszą sympatią i SZACUNKIEM (rzecz u mnie rzadka) niż będę moich licealnych. Ich podejście do bandy gimnazjalnych kokonów (ni to poczwarka, ni to motylek) była zdumiewająco dorosła, przez co noszę w sobie wiele z wtłoczonych mi przez nich cech: upór, dociekliwość, indywidualizm. Licealni nauczyciele okazali się jedynie galaretowatymi sześcianami, niezdolnymi przeciwstawić się Boskiemu Imperatorowi OKE.
Wciąż, mówię tu o cechach indywidualnych.
Niestety Debart, w twoim pojęciu rozwijam się w zgodnie z alergicznym stosunkiem do przedmiotów ścisłych... szczerze niecierpię fizyczno-chemicznego pola, preferując to związane z zwyczajnym ustnym pieprzeniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że w tym co mówisz jest sporo prawdy: rynek pracy dla tego typu ludzi oferuje znacznie lepiej płatne, ciekawe możliwości. Sam jednak kieruję się na filologię angielską, do UMK, miejscowego kolegium lub jednego z uniwersytetów w UK (Exeter konkretnie). Nie uważam, żeby humanistyczne kierunki były atrakcyjne jedynie dla rozpieszczonych półmózgów i mam nadzieję, że gdy o tym pisałeś także generalizowałeś.
Inaczej znajdę i jak boga kocham zeżrę w panierce...
No i wreszcie, klasy z profilem ogólnym. Kretyni, ćwoki i kanalie. Wybaczcie ostre słowa, ale mówię to po obserwacji wielu gimnazjów toruńskich. Generalizuję, jednak co mnie osobiście drażni: niewiele.
Pozytywną stroną gimnazjów jest jednak przemieszanie, któremu później ulega się w liceum. Zwyczajnie poznaje się więcej ludzi, w tym z tych na całe życie. Nie jestem fanem systemu gimnazjalnego, ale prędzej bym sobie nogę oderżnął niż zrezygnował z tych trzech lat jakie przeżyłem. Za dużo pięknych chwil związanych z tmy, kogo mi się tam udało poznać.
Edukacja gimnazjalna... cóż, to jednak zależy od nauczycieli. Większość moich gimnazjalnych wspominam ze zdecydowanie wiekszą sympatią i SZACUNKIEM (rzecz u mnie rzadka) niż będę moich licealnych. Ich podejście do bandy gimnazjalnych kokonów (ni to poczwarka, ni to motylek) była zdumiewająco dorosła, przez co noszę w sobie wiele z wtłoczonych mi przez nich cech: upór, dociekliwość, indywidualizm. Licealni nauczyciele okazali się jedynie galaretowatymi sześcianami, niezdolnymi przeciwstawić się Boskiemu Imperatorowi OKE.
Wciąż, mówię tu o cechach indywidualnych.
Niestety Debart, w twoim pojęciu rozwijam się w zgodnie z alergicznym stosunkiem do przedmiotów ścisłych... szczerze niecierpię fizyczno-chemicznego pola, preferując to związane z zwyczajnym ustnym pieprzeniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że w tym co mówisz jest sporo prawdy: rynek pracy dla tego typu ludzi oferuje znacznie lepiej płatne, ciekawe możliwości. Sam jednak kieruję się na filologię angielską, do UMK, miejscowego kolegium lub jednego z uniwersytetów w UK (Exeter konkretnie). Nie uważam, żeby humanistyczne kierunki były atrakcyjne jedynie dla rozpieszczonych półmózgów i mam nadzieję, że gdy o tym pisałeś także generalizowałeś.
Inaczej znajdę i jak boga kocham zeżrę w panierce...
Screw you guys, I'm going home!
Re: Matura
Również jestem "szczęśliwym" użytkownikiem poprzedniego systemu. Miał on jedną dość istotną dla mnie cechę: o przyjeciu na studia decydował tylko i wyłącznie egzamin wstępny na uczelni. Z jednej strony było to bardzo wygodne, bo mogłem się skupic tylko na roziwjaniu "1337 math skillz", z drugiej strony trochę męczące było użeranie się z innymi, często bezużytecznymi przedmiotami w liceum i konieczność "wkuj i zapomnij" żeby mieć z nimi spokój.
Już od wyboru liceum dobrze wiedziałem czego chcę się uczyć, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników. Brak oficjalnej możliwości specjalizacji to jeden z największych problemów systemu. Oczywiście istnieje pewne uniwersalne minimum którego oczekuje się od każdego wyksztalconego człowieka, jednak powinien istnieć dużo wyraźniejszy pozdział między podstawami a bardziej zaawansowaną więdzą. Podczas mojej edukacji zaobserwowałem że klasy humanistyczne nie miały wcale aż tak dużo więcej materiału z języka polskiego, ani dużo mniej matematyki niż moja klasa mat-inf. Erudycja wzbudza podziw, jednak przy coraz szybszym rozwoju nauki staje się to coraz trudniejsze i specjalizacja powinna być dostępną i szanowaną alternatywą.
Problem z podziałem wydaje mi się dość subiektywny. Trzy lata to nie tak mało, a dzięki temu masz dodatkową szansę na poznanie nowych ludzi, zmianę środowiska. Sam nie byłem zbyt zadowolony gdy na korytarzach pojawiły się "dzieci gimnazjum", jednak obiektywnie patrząc mogliśmy po prostu źle trafić. Przypomina to trochę odwieczne narzekania na "dzisiejszą młodzież".
Bezstresowe wychowanie i testy ze ścisłym kluczem są raczej negatywne. Na szczęscie nie ma jeszcze u nas tak jak w USA: równanie w dół i nie zostawianie nikogo. Problem polega na tym, że po prostu nie da się stworzyć jednego systemu idealnego dla wszysktich. Ludzie są zbyt zróżnicowani.
Już od wyboru liceum dobrze wiedziałem czego chcę się uczyć, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników. Brak oficjalnej możliwości specjalizacji to jeden z największych problemów systemu. Oczywiście istnieje pewne uniwersalne minimum którego oczekuje się od każdego wyksztalconego człowieka, jednak powinien istnieć dużo wyraźniejszy pozdział między podstawami a bardziej zaawansowaną więdzą. Podczas mojej edukacji zaobserwowałem że klasy humanistyczne nie miały wcale aż tak dużo więcej materiału z języka polskiego, ani dużo mniej matematyki niż moja klasa mat-inf. Erudycja wzbudza podziw, jednak przy coraz szybszym rozwoju nauki staje się to coraz trudniejsze i specjalizacja powinna być dostępną i szanowaną alternatywą.
Problem z podziałem wydaje mi się dość subiektywny. Trzy lata to nie tak mało, a dzięki temu masz dodatkową szansę na poznanie nowych ludzi, zmianę środowiska. Sam nie byłem zbyt zadowolony gdy na korytarzach pojawiły się "dzieci gimnazjum", jednak obiektywnie patrząc mogliśmy po prostu źle trafić. Przypomina to trochę odwieczne narzekania na "dzisiejszą młodzież".
Bezstresowe wychowanie i testy ze ścisłym kluczem są raczej negatywne. Na szczęscie nie ma jeszcze u nas tak jak w USA: równanie w dół i nie zostawianie nikogo. Problem polega na tym, że po prostu nie da się stworzyć jednego systemu idealnego dla wszysktich. Ludzie są zbyt zróżnicowani.
A necromancer is just a really late healer.
Re: Matura
Być może egzaminy na studia były uciążliwe, ale zdaje się, że były dużo lepszym rozwiązaniem, niż 100% przyjęć z konkursu świadectw. Każda uczelnia mogła dopasować poziom egzaminu do swoich potrzeb a i kandydaci mogli dostosować szczegółowość z jaką zapoznają się z materiałem do profilu uczelni. Co najważniejsze chyba jednak - był start od zera. Nawet jak nie osiągnąłeś genialnych wyników z matury, to mogłeś nadrobić (fakt, że zazwyczaj tylko w pewnym stopniu), egzaminem. Nie poszło Ci na egzaminie, to pisałeś kolejny na innym kierunku. Teraz, trochę źle trafisz w klucz i już masz przekichane wszędzie tak samo. Nie wspominając już o tym, że Twój wynik z matury pozostaje ustalony. Wiadomo, że poziom trudności egzaminu będzie inny z roku na rok. Jeśli trafi się wyjątkowo trudna matura, to kandydaci na studia z tego rocznika mają przekichane, gdyż ich wyniki są porównywane z wynikami osób, które pisały dużo łatwiejszy egzamin rok wcześniej.
Re: Matura
Faktycznie mogło to tak zabrzmieć. Nie twierdzę jednak, że nie-inżynier = głupi, bezproduktywny członek społeczeństwa. Na pewno są tabuny ludzi, którzy idą na nie-inżynierskie studia z powołania, bo naprawdę chcą być prawnikami (powodzenia, 3-5% absolwentów dostaje się na aplikacje), filozofami, psychologami, menadżerami, itp... I nie ma w tym absolutnie NIC złego czy derywującego. Sam mam w sobie sporo z humanisty i zanim wylądowałem na swoim kierunku myślałem o studiach aktorskich, prawniczych (nie znając przytoczonego wyżej współczynnika), a następnie o architekturze.ARek wrote: Niestety Debart, w twoim pojęciu rozwijam się w zgodnie z alergicznym stosunkiem do przedmiotów ścisłych... szczerze niecierpię fizyczno-chemicznego pola, preferując to związane z zwyczajnym ustnym pieprzeniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że w tym co mówisz jest sporo prawdy: rynek pracy dla tego typu ludzi oferuje znacznie lepiej płatne, ciekawe możliwości. Sam jednak kieruję się na filologię angielską, do UMK, miejscowego kolegium lub jednego z uniwersytetów w UK (Exeter konkretnie). Nie uważam, żeby humanistyczne kierunki były atrakcyjne jedynie dla rozpieszczonych półmózgów i mam nadzieję, że gdy o tym pisałeś także generalizowałeś.
Problem widzę w ludziach, którzy idą na studia "bo wypada" (problem dużych miast), albo "nie wiem co chce studiować".
Propozycja: "To może studia inżynierskie? Po nich łatwo z dobrą pracą"
Odpowiedź: "Nie, tam jest matma. Nie chcę. To może marketing i zarządzanie?"
I tym sposobem tysiące ludzi studiuje 3-5 lat by być w mniej więcej tej samej sytuacji przed jak i po studiach (z różnicą posiadania dyplomu, który w morzu lepszych absolwentów tego samego kierunku niewiele znaczy).
Cóż, może wiek 18-19 lat to wciąż za mało by podejmować takie życiowe decyzje?